"Prze(Błysk)i" - Pearl Jam - Lightning Bolt (2013)
Po kilku, mniej znanych płytach, przyszła pora by stworzyć tekst o... nieco bardziej znanym zespole. I zanim podniosą się głosy „Dlaczego akurat ta płyta? Przecież jest „Ten”, „Vitalogy” czy „Vs.”, pozwólcie, że się wytłumaczę.
Z Pearl Jamem zawsze było mi nie po drodze. Serio. Spośród Wielkiej Czwórki z Seattle, moim faworytem chyba na zawsze pozostanie Alice in Chains. Nirvanę uwielbiałem w czasach gimnazjalnych, wtedy Cobain był wręcz muzyczną wyrocznią. Sentyment pozostał. Soundgarden i Chrisa Cornella poznałem w 2015, gdy gdzieś na „jutubach” trafiłem na utwór tytułowy, z płyty Chrisa „Higher Truth”. Po obejrzeniu (i wysłuchaniu!) teledysku do „Jesus Christ Pose” grupy Soundgarden byłem już totalnie kupiony! A Pearl Jam...
No właśnie, niby wiedziałem, że mają wielce kontrowersyjną piosenkę o dzieciaku, który strzelił sobie w twarz. I tyle. Nie byłem też nigdy psychofanem głosu Veddera. Fakt faktem, mocniejszy od Staley'a, nie mówiąc już o Cobainie. Ale z Cornellem nie miałby szans. Nie ma już jednak roku 1991, moim skromnym zdaniem, najlepszego w krótkiej historii grunge'u. Czas nie stoi w miejscu, czego dobitnym przykładem, jest to, że nie ma już z nami Kurta Cobaina, Layne'a Staley'a i Chrisa Cornella. Pearl Jam, jako jedyny zespół z Seattle, wciąż występuje w oryginalnym składzie. Ba! Przez kilka lat, byli jedynym, aktywnym zespołem, mającym swoje korzenie w grunge'u. A to, czy ich muzyka ma coś jeszcze wspólnego z grungem, czy nie, nie jest ważne. Zespół ewoluuje, ludzie, którzy go tworzą ulegają nowym wpływom. Pewne znoszone schematy, niczym stare ubrania, trafiają do szafy. Tak ja, zdecydowałem się odwiesić tam moją niechęć do Pearl Jam. W zeszłym roku, zrodziła się we mnie chęć poznania tego zespołu. Serdeczny przyjaciel, szerzący dobre, „Pearl Jamowe słowo” wysłał mi wszystkie płyty i przykazał „Słuchaj”. Ot, taki muzyczny kaznodzieja (tak, Bartas - to o Tobie).
I właśnie „Lightning Bolt”, 10 album PJ podszedł mi najbardziej. Przysięgam. Trzy, najwyżej cenione przez fanów, wymienione na początku płyty, były oczywiście wspaniałe, ale w sumie, nie zaskoczyły mnie praktycznie niczym. A „Lightning Bolt” owszem, to album pełen eksperymentów, dźwięków, których nigdy wcześniej u Pearl Jam nie usłyszeliśmy. Słuchając tego albumu, dzielę go na dwie części. Pierwsza z nich, to utwory od 1 do 5 – śmiem ją nazywać „czadową”. Druga, „spokojna” - od tracka 6 do 12. Nie wiem dlaczego, ale w przypadku „Lightning Bolt”, ten podział dealnie się sprawdza.
Album otwiera dość luzacki utwór „Getaway” - trzy i pół minuty przyjemnego, rockowego podrygiwania z bardzo mocnym, czystym wokalem Eddiego, którego głos, na tej płycie brzmi jak dzwon. Kolejnym punktem płyty, jest singlowy „Mind Your Manners”. W tym przypadku, mamy już do czynienia z punkowym zadziorem! Chociaż otwierający riff, nieco mnie irytuje (nie jest zły, ale aż prosi się o to, by być mocniejszym!). Wściekły wokal Veddera i szybka kanonada perkusji Matta Cammerona, w połączeniu z melodyjnym refrenem i mocną solówką Mike'a McCready'ego kierują „Mind Your Manners” w rejony albumu „Yield”. Trzeci utwór, „My Father's Son” to kompozycja basisty PJ – Jeffa Amenta, co w sumie, za sprawą motorycznego, basowego riffu, który otwiera kompozycję, staje się oczywiste. Szybsze zwrotki, niepozbawione oczywiście melodii, kontrastują z przyjemnym zwolnieniem w refrenie. Ogółem, kawałek jest nieco „poszarpany” rytmicznie. Trochę mało w nim zapadających w pamięć gitar, główną melodię tworzy tu bezbłędny wokal Eddiego. Mimo wszystko, moim zdaniem utwór trochę niedopracowany. Pozycja nr 4, to legendarny, w pewnych kręgach (pozdrowionka dla Solat!) utwór „Sirens”. Przecudnej urody ballada, o delikatnie Pink Floydowym zabarwieniu. Szczerze? Mój faworyt z płyty. Ludziom narzekającym na zbytnią słodycz, czy pretensjonalność utworu zarzuciłbym brak serca. Poruszający wokal Eddiego, rozmarzone gitary Stone'a Gossarda, klimatyczne klawisze Booma Gaspara i wspaniała solówka Mike'a McCready'ego tworzą coś, co nazwałbym najlepszym utworem Pearl Jam od „Come Back” z „Avocado”. Ballada „Sirens” jest genialnie skontrastowana z kolejnym na płycie, utworem tytułowym, który jest, moim zdaniem definicją Pearl Jamowego wykopu. Podszyty niepokojem, „skradający się” riff i zadziorny wokal Veddera ostatecznie eksplodują w niesamowitym refrenie, zawierającym doskonałe partie gitary elektrycznej, prowadzące „Lightning Bolt” do bardzo mocnego, wykrzyczanego zakończenia. Mój osobisty nr.2 z tego albumu.
Przed nami umowna, „druga część” płyty – ta spokojna. No właśnie, „Infallible” jest raczej utworem umiarkowanie szybkim, bardziej nastrojowym. Niektórych może jednak drażnić początek, który kojarzy mi się z...Gotye. Nie zmienia to jednak faktu, że „Infallible” to mocno eksperymentalny numer, z wyraźnymi partiami klawiszy i...skrzypiec. O wokalu nie wspominam, jest ponad wszelką krytykę. Na przekór wszelkim Pearl Jamowym ortodoksom – ten utwór jest lepszy, niż dobry. Kolejny utwór „Pendulum” otwiera piękna partia pianina, na tle której osadzony jest szorstki wokal Eddiego. Na korzyść utworu przemawia także użycie bongosów, zamiast standardowej perkusji. Pod koniec, „Pendulum” przechodzi w melodyjne, „ogniskowe” granie. I właśnie, niczym ognisko, utwór cichutko sobie dogasa, by za chwilę... rozpalić się na nowo. Na poły akustyczny utwór „Swallowed Whole”, który to, moim zdaniem jest jedynym na tej płycie, zapychaczem. Niby ma jakiś klimat, dobrą solówkę McCready'ego ale wydaje się być zupełnie wymuszonym, nagranym trochę na siłę. Poza tym, słuchanie go, zwyczajnie nuży. A teraz, chłopaki z Seattle zagrają nam coś, na kształt country, czy bluesa. „Let The Records Play” garściami czerpie z tychże gatunków, chociaż genialna (!!!!) solówka od razu przypomina nam, że Pearl Jam to, z natury zespół rockowy. Jedyne, czym „Let The Records Play” mnie zawodzi, to zakończenie. Zespół postawił tutaj na stopniowe wyciszanie, aż do całkowitej ciszy. Nie znoszę takiego zabiegu, zwłaszcza, ze w momencie gdy zaczyna robić się coraz ciszej, to muzycznie... jest interesująco i ucięcie kompozycji, właśnie w takim momencie, zwyczajnie wytrąca z rytmu. Kolejny utwór jest... niezrozumiałym posunięciem. Oto Eddie Vedder, postanowił wraz z Pearl Jamem nagrać ponownie swój solowy utwór. Dokładnie takim, dziwnym tworem jest „Sleeping By Myself”, które pierwotnie ukazało się w wersji „Ed+Ukulele”, na jego debiutanckim krążku „Ukulele Songs” z 2011. Aranżacja Pearl Jam, jest oczywiście o wiele bogatsza, od tej Edkowej, jednak niepozbawiona wpływów oryginału – ukulele brzdąka sobie w tle. Chociaż, z recenzenckiego punktu widzenia patrząc, „Sleeping By Myself” w najostrzejszych słowach, można nazwać „zapchajdziurą”, to jednak ma ona swój urok. Lubię ją, zwłaszcza, że kojarzy mi się z jednym z bonusowych utworów, do wspomnianej już w tej recenzji, płyty „Higher Truth” Chrisa Cornella, mianowicie do „Bend in the Road”. Spokojny, akustyczny klimat kontynuuje przed ostatni na płycie „Yellow Moon”, podszyty bardzo bluesowymi gitarami i poruszającym, niemal intymnym wokalem Veddera. Utwór, jest kolejną kompozycją Jeffa Amenta – i tym razem, basista nie zawodzi. „Yellow Moon” wzrusza, może być genialnym towarzyszem samotnych spacerów przy zachodzie słońca. Szkoda tylko, że utwór nie jest dłuższy. Zakończenie wydaje się być urwane.
Album zamyka kompozycja na nowo odkryta, za sprawą wykonywania jej, przez głównego protagonistę gry „The Last of Us II” - mowa tu o poruszającej balladzie „Future Days”. Utwór będący przepięknym manifestem miłości, do drugiej osoby, wzruszy nawet „ludzi bez serca, którzy wieszają psy na „Sirens”.
„Lightning Bolt”, jako 10 wydawnictwo Pearl Jam pokazuje zespół wciąż rozwijający się. Śmiem twierdzić, że to najbardziej różnorodny album tego zespołu. Od typowych, grunge'owo, rockowo punkowych rozwiązań, przez poruszające, akustyczne ballady i zastosowanie, między innymi bongosów czy skrzypiec. Każdy ten zabieg, wnosi powiew świeżości do muzyki zespołu, dla którego to już 10 płyta. Oczywiście, „Lighthing Bolt” nosi liczne znamiona solowej twórczości Veddera, Jednak, co z tego? Ballady, chwytają za serce jak nigdy wcześniej, a utwory mocniejsze, genialnie sprawdzają się w roli „killerów”. Szkoda, że wszystkie plusy „Lightning Bolt”, na najnowszym wydawnictwie Pearl Jam - „Gigatonie” zupełnie się nie sprawdziły...
ŹRÓDŁA
- Okładka ( https://img.discogs.com/jZ37yV6Xh9WMKtMZhVYFj-TTVt8=/fit-in/600x600/filters:strip_icc():format(jpeg):mode_rgb():quality(90)/discogs-images/R-5002846-1381848661-4694.jpeg.jpg )
- Wiedza własna, przekazy ustne od fanów, facebookowa grupa State Of Love and Trust [Pearl Jam Poland]
Bomba! Sam bym lepiej nie napisał ;)
OdpowiedzUsuńPięknie dziękuję! :)
UsuńPolubiłam PJ dzięki Bartasowi. Powoli przekonuje się do kolejnych albumów tego zespołu, w tym takze Eddiego.
OdpowiedzUsuńŚwietnie się czyta twoje recenzje Przemku. Szacunek
Jeszcze "świetniej" odbiera się tak pozytywne opinie :)
Usuń