„Pocztówka z Wakacji” - Paul McCartney – Egypt Station (2018)
Nostalgia za pełnym beztroski wypoczynkiem, z każdym dniem staje się coraz większa. Wszak jedni powiedzą, że ów beztroski wypoczynek mieliśmy, ostatni raz w zeszłym roku. Dla mnie jednak siedem z ośmiu wakacyjnych tygodni było naprawdę wspaniałych. Pomimo szalejącej epidemii, można było, podczas tych wakacji odpocząć, nie były tak straszne, jak się zapowiadały.
I właśnie ostatnie zdanie powyższego wstępu odnieść można do omawianej dziś płyty. Paul McCartney – dawniej filar The Beatles, dziś jeden z ostatnich, żywych przedstawicieli swojej epoki. O tym, czego dokonali z rynkiem muzycznym popularni „Bitelsi” napisano już wszystko, więc nawet nie próbuję podjąć tego tematu. Nie można jednak zaprzeczyć, że od rozpadu Fab Four, nie wszyscy byli Beatlesi odnaleźli się w nowych realiach. Lennon i Harrison w przeciągu roku stworzyli bardzo dobre płyty („Plastic Ono Band” i „All Things Must Pass”), Ringo to Ringo i przypuszczam, że nawet niektóre osoby uważające się za „fanów The Beatles” nie znają jego solowych albumów, powstałych po rozpadzie The Beatles. McCartney natomiast nieco się ociągał – jego debiutancki solowy album to w zasadzie składanka dziwnej treści domowych „demówek” z jedną piosenką z prawdziwego zdarzenia, „Ram” nagrany wraz z pierwszą żoną, Lindą McCartney, musiał poczekać na dobre recenzje kilkanaście lat. W momencie premiery został wręcz wyśmiany.
I wtedy, po wszelkich nieprzyjemnych doświadczeniach Paul zakłada swój drugi zespół, Wings i to właśnie wraz z nimi, McCartney wydaje swoją pierwszą, wybitną płytę po The Beatles - „Band on The Run”. Delikatnie przyspieszmy – Wings zostaje rozwiązane w 1981, McCartney już rok wcześniej wydaje trzeci solowy album, nazwany „McCartney II” - płyta zdominowana przez brzmienie syntezatorów. Pierwszym bardzo dobrym albumem, który Paul wydał pod własnym nazwiskiem jest, moim skromnym zdaniem „Pipes of Peace” z 1983 roku.
Później bywało różnie. Paul raz był bardziej popowy, raz bardziej rockowy. Z różnym skutkiem, pokusił się nawet o wydanie cover albumu, a także wdał się w owocny romans z muzyką klasyczną. Wydany w 2013 roku album „New” zupełnie nie przypadł mi do gustu, zbyt wiele tam tandetnie brzmiącej elektroniki i próby kreowania się na nowe One Direction, czy co tam było na topie w 2013. Opinie fanów były raczej pozytywne, ale umówmy się – kto śmiałby oczerniać dzieło byłego Beatlesa w XXI wieku? „Macca nie młodnieje, więc trzeba się cieszyć, że w ogóle coś wydaje” – pomyśleli ślepo zapatrzeni „McCartney'owcy”. Błąd! Nawet będąc Beatlesem można spieprzyć swój album – obojętnie, czy ma się 30 czy 70 lat.
„Egypt Station” niespodziewanie okazało się płytą bardzo dobrą. I nawet ograny już przez wielu muzyków motyw podróży, który dominuje na tej płycie został podany w bardzo przystępnej i porywającej formie. Paul od ponad 50 lat ma ucho do doskonałych, wpadających w ucho melodii. Nie inaczej jest na jego ostatniej, jak dotąd płycie.
Gwar ulicy rozpoczyna „Opening Station” króciutki, zdominowany przez piękny chór albumowy „otwieracz”, gładko przechodzący w poruszającą balladę „I Don't Know”. Utwór oparty o hipnotyzująco piękną melodię pianina jest wprost wspaniały. Do tego, wspaniały wokal. Czas dla Paula McCartney'a płynie wolniej. Jego głos, pomimo 76 lat (w momencie nagrywania) nadal można rozpoznać już po pierwszej sylabie. O niewielu płytach, które opisuję na moim blogu mogę powiedzieć, ze pamiętam moment ich wydania. Jednak premierę „I Don't Know” pamiętam doskonale i przyznam, że zakochałem się w niej od pierwszego usłyszenia. Fenomenalny kawałek. Kolejny utwór na płycie to „Come on to Me”, nośny i piekielnie melodyjny rock and roll, ozdobiony krótką solówką na gitarze elektrycznej i sekcją dętą. Pod koniec, Paul postanawia trochę sobie pokrzyczeć, jak za dawnych lat The Beatles. Utwór kończą...dźwięki sitaru (bardzo ładny hołd dla George'a Harrisona). „Happy With You” to przepięknej urody, akustyczny kawałek będący pięknym i prostym wyznaniem miłości. W tekście, Paul otwarcie przyznaje, że nie zawsze był dobrym partnerem. Teraz jednak zdaje sobie sprawę z tego, jak szczęśliwy jest u boku ukochanej. Prócz gitary akustycznej, utwór ozdabia oszczędna sekcja rytmiczna. Niemal niesłyszalna, jeśli skupimy się na wokalu i gitarze. „Who Cares” pyta retorycznie McCartney? Utwór śmiało można nazwać dissem na wszelkich hejterów Paula. Riff gitary, jak i cały charakter utworu przypomina nieco Beatelsowskie „Get Back”. Sfuzzowane gitary i w pewien sposób agresywny wokal pokazują nam, że Paulowi daleko do muzycznej emerytury. Facet jest pełen sił, robi swoje, a każdy, kto krytykuje go tylko ze względu na wiek, powinien siedzieć cicho. Niegrzecznego McCartney'a ciąg dalszy – już sam tytuł kolejnego utworu, czyli „Fuh You”, kontynuuje to zawadiackie wcielenie krewkiego siedemdziesięciolatka. Kompozycja powstała w wyniku współpracy z Ryanem Tedderem (występujący w One Direction, pisze przeboje również innym artystom). Jest dość kontrowersyjną pozycją. Przyznam, że nie rozumiem negatywnych ocen tego utworu. Owszem, aranżacja i melodia sprawia, że jest raczej stricte komercyjną, popową piosenką. I co z tego, skoro po pierwszym przesłuchaniu, będziecie nucić refren z uporem maniaka? Poza tym, bierzcie, tak zwaną „poprawkę na Teddera” - ten człowiek od lat siedzi w radiowym popie, czego spodziewać się zatem po utworze, podpisanym jego nazwiskiem? Wszyscy wzburzeni teraz się uspokajają - „Confidante” to spokojny, akustyczny McCartney. W sumie, utwór nie przyciąga jakiejś większej uwagi, chociaż nazwanie go „wypełniaczem” byłoby krzywdzące. Po prostu, można było to zrobić lepiej, sir. Paulu. A skoro o robieniu rzeczy lepiej mowa... to następny na płycie jest utwór zupełnie zbędny, nagrany bez pomysłu i sensu „People want Peace”. Za sprawą tytułu zawsze już będzie porównywany do Lennonowego „Give Peace a Chance”, jednak Lennon do swojej, banalnie prostej kompozycji upchnął chociaż melodię. McCartney w „People Want Peace” zwyczajnie się męczy, nie ma w tej piosence niczego wartościowego, prócz przekazu.
Skoro już sobie ponarzekaliśmy, to czas wrócić do jaśniejszych stron „Egypt Station” - „Hand in Hand” to kompozycja oparta na pianinie, gitarze akustycznej a później także flecie. Pomimo banalnej aranżacji i prostej melodii, to cały utwór porusza mną do głębi, zupełnie nie wiem dlaczego. To właśnie magia talentu McCartney'a – najprostszymi środkami przekazuje najogólniejsze wartości, a jednak nie chcemy niczego więcej, kochamy to. I właśnie w ten sposób „magiczny” jest kolejny utwór, „Dominoes”, żywszy i bardziej porywający od poprzednika. Folkowa gitara, subtelny bas i pełen życia wokal Paula sprawia, że utwór promienieje. Najważniejsza jest jednak melodia – zarówno zwrotki, jak i refreny zapamiętacie po pierwszym odsłuchu! „Back in Brazil” to najbardziej wyróżniający się utwór z całej płyty. Oparty na powtarzalnym beacie i delikatnych klawiszach stanowi ukłon w stronę trzeciego, solowego albumu Paula, czyli wydanego w 1980 „McCartney II”. Do tej kompozycji jestem nastawiony raczej neutralnie, niczym mnie nie porywa ani nie odrzuca. Jest przyjemnym eksperymentem.
„Do it Now” to już opisywany już kilkukrotnie dziś przykład utworu, w główniej mierze składającego się z pianina i gitary akustycznej. Znalazło się tutaj także miejsce dla przyjemnych, bardzo „Pepperowskich” klawiszy. W ogóle, utwór przypomina nieco „She's Leaving Home” z „Sierżanta Pieprza” ale to raczej ukłon w stronę tego szalonego albumu, niż autoplagiat. Poza tym, autentycznie wzruszający, choć pod koniec zbyt gęsta aranżacja nadaje temu utworowi zbędnego patosu. Enigmatycznie rozpoczyna się „Caesar Rock”. Szybko jednak, za sprawą mocnego wokalu McCartneya, nabiera wręcz agresywnego charakteru. Pomimo nużącej melodii, utwór zostawia dobre wrażenie, które podtrzymane jest przez jeden z najwspanialszych utworów na „Egypt Station” - „Despite Repeated Warnings”. Podniosły wokal Macci osadzony na tle pianina zapowiada nam kolejną balladę. Pozornie. Druga minuta to całkowita zmiana brzmienia utworu – szybkie tempo, fenomenalny wokal i mocne gitary nadają utworowi odpowiedniego napięcia. Pod koniec, do tej wspaniałej kombinacji dołącza sekcja dęta i genialna melodia tworzona przez głos samego McCartney'a. „Despite Repeated Warnings” brzmi jakby żywcem wyjęte z „Abbey Road”, chociażby jako rozwinięcie króciutkiego „Carry That Weight” z tego albumu. Ale, to już moje osobiste dywagacje. Utwór gładko przechodzi w krótki przerywnik, nazwany „Station II” - znów dobiegają nas odgłosy miejskiego gwaru, chóru i... mocnego riffu gitary elektrycznej, który okazuje się ostatnią kompozycją na albumie. Mówiłem coś o „Abbey Road?” Przypomnę, że tę, legendarną płytę The Beatles kończył medley 8, niedokończonych utworów – Paulowi ostały się 3 i połączył je w dokładnie taki sam sposób, jak na „Abbey Road”. Rock and rollowe „Hunt You Down”, oparte na mocnej gitarze i wokalu pod koniec przeistacza się w prawdziwie dziki utwór. „Naked” jest dla kontrastu spokojniejsze, najważniejszym punktem jest tu pianino. Paul tworzy tu kolejną, wspaniałą melodię – banalną, ale o „magii McCartney'a” już dziś rozmawialiśmy. Ostatni w medley'u jest „C-Link”, solówka na gitarze, serwowana przez samego Paula na tle orientalnych, bardzo „egipskich” dźwięków.
Myślę, że nazwanie „Egypt Station” najlepszym, solowym albumem McCartney'a nie będzie błędem. I niech rzucą się na mnie wszystkie ortodoksy, jako człowiek z rocznika 2001, poznałem McCartney'a, nie jak „starzy wyjadacze”, w latach 70 czy 80. Wierzcie, lub nie ale wysłuchałem każdą płytę, którą Paul McCartney firmował swoim nazwiskiem. Od The Beatles, przez Wings aż po solową twórczość. Mogę być dumny, że wybitny muzyk, jakim niewątpliwie jest sir Paul McCartney wydał swój najlepszy, solowy album za mojego życia.
BONUS:
Niestety, ale polityka wydawania albumów w XXI wieku jest taka, że po wydaniu standardowym, należy wypuścić na rynek wersję „SUPER HIPER DELUXE”, która prócz podstawowej wersji albumu, zawiera niedostępne nigdzie indziej dodatki. Prawdziwy fan kupi... a prawdziwy recenzent oceni. Jeśli ktoś zainteresowany jest nabyciem kompletnego wydania „Egypt Station” powinien zainwestować w „Traveller's Edition” - prócz drugiego dysku, z bonusowym materiałem zawiera ona także lepszą, moim zdaniem szatę graficzną (do indywidualnej oceny poniżej)
Bonusowe CD zawiera: pięć studyjnych utworów, które nie weszły na edycję podstawową, dłuższą i całkowicie zbędną wersję „Who Cares” i 4 nagrania live. Skupię się tylko na studyjnych utworach. Wielka szkoda, że pierwszy z nich „Get Started” nie znalazł się na standardowej edycji. Przypominający trochę dokonania Travelling Willburys utwór to znów, w dużej mierze akustyczny McCartney, jednak nadal przykuwa uwagę, nie nudzi, ale czy porywa? Raczej nie. „Nothing For Free” to drugi (a będzie jeszcze jeden!) owoc współpracy z Ryanem Tedderem. I zdecydowanie... najbardziej interesujący! Brzmi jak połączenie „With The Beatles” z... trzymajcie się, „Scream” Chrisa Cornella. Gdyby ten utwór znalazł się na poprzednim krążku Macci - „New” to ten nie najlepszy album zyskałby silny punkt, na „Egypt Station” brzmi jak ciekawy eksperyment. „Frank Sinatra's Party” to jakby klon „Back in Brazil” tyle że o kilka klas gorszy, pomimo niecałych trzech minut trwania, ten utwór strasznie irytuje swoim bezsensem – nigdzie nie podąża, brodzi w miejscu i pobiera jedną melodię przez długie 165 sekund trwania. „Sixty Second Street” to kolejne, akustyczno - folkowe wydanie Paula. Tutaj wręcz zawadiackie, taka bardziej niegrzeczna wersja „Blackbird” z „Białego Albumu”. W połowie, utwór fajnie przyspiesza, słychać w nim radość, którą McCartney nań przelał podczas tworzenia. Wydłużona wersja „Who Cares” nie zasługuje na osobne omówienie – po prostu dodano trochę dłuższe „buczenie” gitary na początku i na końcu kompozycji. Kolejny utwór, to trzecia i ostatnia współpraca z Ryanem Tedderem - „Get Enough” może wielu przyprawić o ból nawet zębów. Stricte elektroniczna warstwa instrumentalna i głos Paula potraktowany autotune'm, a wszystko to okraszone wspaniałą, choć bardzo prostą melodią. Czy to się mogło udać? Oczywiście, że nie. Czy się udało? Moim, skromnym zdaniem tak! Porządny utwór ukryje się nawet pod... dziwaczną aranżacją. Gdyby „McCartney II” powstał w 2018 roku, to cały album brzmiałby właśnie tak, jak właśnie "Get Enough".
I
to już naprawdę koniec tej długiej, wartej posłuchania płyty.
Paulowi McCartney'owi pozostaje życzyć jeszcze wielu udanych
albumów!
ŹRÓDŁA:
- OKŁADKA 1 ( https://img.discogs.com/LMpTnV35-iLyT8eqE4ttQydZBy4=/fit-in/600x600/filters:strip_icc():format(jpeg):mode_rgb():quality(90)/discogs-images/R-12774255-1541692150-1388.jpeg.jpg )
- OKŁADKA 2 ( https://images-na.ssl-images-amazon.com/images/I/81ZAwOmQQnL._SL1400_.jpg )
- Wikipedia ( https://en.wikipedia.org/wiki/Paul_McCartney ) ( https://en.wikipedia.org/wiki/The_Beatles ) ( https://en.wikipedia.org/wiki/Paul_McCartney_and_Wings )
( https://en.wikipedia.org/wiki/Abbey_Road )
( https://en.wikipedia.org/wiki/Egypt_Station )
- Youtube, filmiki autorstwa Christone Bartener (KANAŁ: https://www.youtube.com/channel/UCxEs55Vudl8g8N2zn-pxhjQ )
(FILMY: https://www.youtube.com/watch?v=BKRSGDeh8nM, https://www.youtube.com/watch?v=LmH1bxLyMis&t=875s )
- prócz tego, wiedza i odczucia własne
Komentarze
Prześlij komentarz