Biała Trylogia Ciszy - „Nauka Znikania”, Mark Hollis - „Mark Hollis” (1998)
Część trzecia
No i stało się. Ostateczność nadeszła, boleśnie rozprawiając się z każdym, kto łudził się, że uda mu się uniknąć kary. „Jedźmy, nikt nie woła” zdawał się podpowiadać świat do ucha Marka Hollisa, kiedy to w 1991 rozwiązywał Talk Talk. Bezlitosny cyrograf, zwany dalej kontraktem płytowym, zobowiązywał jednak naszego bohatera do nagrania jeszcze jednej płyty.
Hollis miał do wyboru kilka opcji. Najbardziej oczywistym krokiem, była próba reaktywacji Talk Talk. Wszak cicha eminencja tego zespołu, skromny producent, okazjonalnie klawiszowiec Tim Friese-Greene i perkusista Lee Harris, z pewnością stawiliby się na wezwanie ekscentrycznego lidera. Niestety, do wspomnianej reaktywacji nigdy nie doszło. Zostało więc nagranie płyty pod własnym nazwiskiem, stworzenie czegoś poza Talk Talk, które w zasadzie od 1986 było solową wizją Hollisa.
Skromna, biała okładka, tak jak w przypadku dwóch ostatnich albumów macierzystego zespołu – z jednym zdjęciem na środku. Tym razem, jest ono czarno białe, stoi w zupełnej opozycji do uderzających wyraźnymi barwami okładek „Spirit of Eden” i „Laughing Stock”. Na pierwszym planie, dostrzec można... piernika(?) w kształcie owcy, której przeszywające spojrzenie, może wywołać w obserwującym niepokój.
Dobrze, że eponimiczny album Marka Hollisa nie został wydany jako dzieło Talk Talk. Na swoim solowym wydawnictwie Hollis jest znacznie bardziej...wyrafinowany. Wszystko, za sprawą wyeliminowania instrumentów elektrycznych. Tak dostojnie i szlachetnie brzmiącej płyty, Hollis nigdy wcześniej nie nagrał. Utwory, które znalazły się na jego jedynym, solowym albumie, nie stronią od improwizacji, wszystkie oparte są na organicznym brzmieniu instrumentów akustycznych i dętych. Jednocześnie, album wydaje się być jeszcze bardziej intymny, co za tym idzie – bardziej wyważony, pozbawiony jakichkolwiek zapamiętywalnych melodii.
Minimalizm, tak jednym słowem można określić otwierający album „The Colour of Spring”. Rozpoczyna go... trwająca dwadzieścia sekund cisza. Nieśmiało przebijające się pianino, stanowi tło dla urokliwego wokalu Hollisa, który nie śpiewa na tej płycie zbyt wiele. Słowa stanowią tu jeszcze większy, niż na „Laughing Stock” zbytek. To muzyka i cisza między nią, tworzą ten album. Namiastką brzmienia Talk Talk staje się kolejny utwór - „Watershed”. Dialog sekcji dętej i rytmicznej sprawia wrażenie skromnej improwizacji. Emocjonalność wokalu Hollisa, objawia się tu przez ekspresję, z jaką wyśpiewuje kilka linijek tekstu. Utwór, mniej więcej w połowie rozrasta się ponownie w piękną improwizację, opartą na powtarzalnym brzmieniu gitary, nieprzewidywalności instrumentów dętych i perkusyjnych. Po tym, wokal powraca i uspokaja rozchwiany charakter tej pięknej kompozycji. Do kategorii geniuszu, zaliczyć możemy trzecią pozycję na płycie - „Inside Looking Out”. Wysunięty na pierwszy plan, głos Hollisa, wsparty gitarą akustyczną, wprawia w zadumę i poruszenie. Utwór niespiesznie płynie dalej, a leniwe dźwięki pianina ustępują miejsca wokalowi. W samym nagraniu da się słyszeć nawet...skrzypiące krzesło, na którym zapewne siedział Hollis podczas nagrań. Ledwie słyszalna sekcja dęta, kończy "Inside Looking Out". „The Gift”, jest natomiast bardziej zwartą i nazwijmy to „konkretniejszą” formą kompozycji. Jazzująca sekcja rytmiczna, wraz z wokalem i kojąco brzmiącą sekcją dętą stanowią główny zarys tego utworu. Uwagę pod koniec, przykuwa jednak partia kontrabasu.
Epicentrum i emocjonalnym szczytem albumu jest kompozycja, kryjąca się pod enigmatycznym tytułem „A Life (1895-1915)”. Wymienione w tytule liczby, odczytywać możemy jako daty – narodzin i śmierci Rolanda Leightona, brytyjskiego poety, który zginął podczas Pierwszej Wojny Światowej. Utwór, który poświęcił mu Hollis rozpoczynają leniwe, snujące się dźwięki instrumentów dętych. Po wejściu wokalu, utwór zyskuje delikatny, nienachalny rytm, wzmocniony bardzo ładną melodią, graną na gitarze akustycznej. Pojawia się tu także chór dziecięcy, w znacznie jednak oszczędniejszej roli, niż w chociażby „Happiness is Easy”. Minimalistyczne dźwięki klarnetu i rozbudowująca się sekcja rytmiczna, przechodzą w urokliwie wyważoną improwizację. Kolejne nagranie, pod tytułem „Westward Bound” sprawia wrażenie dobrze nagranego dema. Na utwór składają się zaledwie dwa składniki – gitara akustyczna i wokal - poruszający i piękny, balansujący na granicy załamania i fałszu. Nazywanie „Westward Bound” prostym, byłoby nietaktem. Nie da się jednak ukryć, że to kompozycja najszczersza, głównie ze względu na ograniczoną aranżację.
„The Daily Planet” rozpoczyna delikatny wstęp instrumentów dętych, wspartych potem ekspresyjnym brzmieniem perkusji i bardzo dobrą partią basu. Stawia to „The Daily Planet” w czołówce dokonań Hollisa, jako kompozytora jazzowego. Klimatu utworu dopełnia kojący wokal, wsparty gitarą akustyczną. Główną rolę nagle przejmuje doskonała partia harmonijki, wdzierająca się w wyważony charakter utworu, sieje nieco chaosu. Kojącego chaosu, który na przemian pojawia się i rozmywa, decydując o nieprzewidywalności tej kompozycji. „A New Jerusalem” to przepiękne zakończenie albumu. Szorstki dialog pianina, gitary akustycznej i wokalu, który znów wysunięty jest na pierwszy plan, jest perfekcyjnie wyważony. Żaden z instrumentów nie walczy o dominację, zlewają się one w jedną, organiczną całość. Nieco eksperymentalnie robi się, mniej więcej od połowy. Główną rolę, stopniowo przejmują dźwięki instrumentów dętych, które jak gdyby nigdy nic, w pewnym momencie milkną. Ostatnia minuta utworu to dziewicza, krystalicznie czysta, cisza.
Twórczość Marka Hollisa, możemy porównać do jego jedynej, solowej płyty. Pojawił się znikąd, niczym początkowe dźwięki „The Colour of Spring” zniknął nagle, dokładnie tak, jak urywające się „A New Jerusalem”. Doskonale sobie to zaplanował – pożegnał się ciszą, którą przez kilka lat, pieczołowicie otaczał dźwiękami i pielęgnował, tworząc nową jakość, zdobywając rzeszę fanów a nawet, jak się później okazało, kładąc podwaliny pod nowe gatunki muzyki. Nie zapadł się jednak pod ziemię – żył po prostu obok swojego dorobku, w rodzimej Anglii, skrzętnie unikając dawnej popularności.
Mark
Hollis zmarł 25 lutego 2019.
ŹRÓDŁA
- OKŁADKA ( https://img.discogs.com/cKxp04B3FUpkkN8mBZD5TG9HnDY=/fit-in/600x609/filters:strip_icc():format(jpeg):mode_rgb():quality(90)/discogs-images/R-385383-1493860512-1421.jpeg.jpg )
- Wiedza i odczucia własne
Komentarze
Prześlij komentarz