„Na Dnie Beznadziei” - The Cure - „Pornography” (1982)
Jakie jest najsilniejsze uczucie świata? Miłość? Kruszejąca niczym spowite porannym mrozem, obumierające, krwisto czerwone róże? Nienawiść? Rozpalająca się w mściwych sercach gorącym płomieniem? Jesteś tym, kogo tworzysz. Niezmienne jest tylko jedno, najintensywniejszym uczuciem, od zawsze był smutek.
Smutkiem i beznadzieją otacza się każdy, wszystkich nachodzi poczucie bezradności. Możesz rozkładać ręce, krzyczeć bez celu na całe gardło, położyć się i czekać na śmierć, ba, możesz ją nawet przywoływać. Czujesz to, twoje źrenice stają się obojętne, nie obchodzą cię nawet sprawy dla ciebie najważniejsze. Agonia umysłu, rozpadasz się na niezliczone części, których nie da się złożyć z powrotem. Wiesz, że to koniec. Jesteś swym jedynym sędzią. Czy wydasz na siebie wyrok? A może po raz kolejny się uniewinnisz? Potulnie skulisz głowę w geście victorii nad śmiercią? Tak jak w „Matrixie”, masz do wyboru dwie pigułki. Zastanów się dobrze.
Pornografia – zwierzęca perwersja połączona z neandertalskim wyuzdaniem. Seks bez miłości, maszynowy, płynący z potrzeby zarobku. Nie tylko. Pornografią w rozumieniu Roberta Smitha, nazwać możemy także kryzys psychiczny. Umysł pogrążony w rosnącym poczuciu autodestrukcji staje się niebezpiecznym narzędziem dla maszyny, jaką jest ludzkie ciało. Lider The Cure, tworzył „Pornography” na totalnym haju. Nie bójmy się tego słowa, Smith był, na początku lat 80 chodzącą apteką. Z resztą, całe The Cure, składające się w tym czasie, prócz oczywiście Smitha z niezastąpionego basisty Simona Gallupa i perkusisty Laurence'a Tolhursta nie przyjmowało tego świata na trzeźwo. Jednakże to Smith, główna siła napędowa zespołu, przy okazji wokalista i gitarzysta, toczył największą ze wszystkich walkę z samym sobą. Depresja i załamanie nerwowe, potęgowane plotkami o samobójstwie, doprowadziły Smitha na skraj przepaści. Paradoksalnie, dzięki temu powstała najbardziej przerażająca płyta w dziejach. Dekadenckie teksty, nowatorskie i mroczne kompozycje. Soundtrack horroru ludzkiego umysłu, sen szaleńca i dziennik z podróży na dno. To właśnie pornografia.
Nużące, powtarzalne brzmienie bębnów i charakterystyczny, „ciągnący się” riff gitary rozpoczyna utwór „One Hundred Years”. Ikoniczne, pierwsze słowa „Nie ma znaczenia, że wszyscy umrzemy” wprowadzają słuchacza w tę wybitną kompozycje. Motoryczny bas Gallupa i przesterowane gitary Smitha potęgują klaustrofobiczny wymiar utworu, który na tle jednostajnych klawiszy i powtarzalnego rytmu budzi przerażenie. Wpadamy w sam środek halucynacji, koszmaru sennego, zapadamy się jak w bagno, z każdą kolejną sekundą. Brudny, niechlujny riff gitary otwiera „A Short Term Effect”, to już zupełnie inny od „One Hundred Years” utwór – subtelniejszy, chwila przebłysku świadomości. Skandowany wokal Smitha jest bardziej przyziemny, przez większość kompozycji przewijają się także przesterowane, senne gitary. „The Hanging Garden” prowadzone jest przez nerwowy riff gitary basowej, dzięki której utwór nabiera doskonale mrocznego charakteru. Wokal Smitha momentami dobiega nas, jakby zza ściany, z tyłu głośników. Charakter ataku paniki potęgowany jest przez niesamowicie niejasny tekst. Gęstą atmosferę rozmywają, rozpoczynające „Siamese Twins” dzwonki. To zdecydowanie najspokojniejszy utwór z całego albumu. Oszczędna gra całego zespołu (łącznie ze śpiewem) sprawia wrażenie pozornego spokoju, kompozycja obrazuje właśnie ten moment, kiedy starasz się nie wybuchnąć. Chociaż ból i frustracja wręcz rozsadzają żyły, ty na siłę zachowujesz spokój. Jednak, w całym tym mroku pojawia się próba wydania wyroku – rezygnacja. Podmiot zaczyna się poddawać. W „The Figurehead”, na pierwszy plan wysunięto wspaniałą gitarę basową. Ten utwór jest już zupełną rezygnacją, pełen żalu i goryczy wokal Smitha, podkreślony genialną zagrywką jego gitary tworzy hipnotyczny nastrój. Słuchając tego utworu wpadamy w pewnego rodzaju trans, jesteśmy myślą chorego umysłu, próbą rozwiązania tego najgorszego pytania - „Dlaczego Ja?”. Utwór bardzo przypomina dokonania Joy Division. Trudno się dziwić, wszak na początku działalności The Cure było często do zespołu Iana Curtisa porównywane. Również prasa muzyczna, wróżyła Robertowi Smithowi podobny do Curtisa, smutny koniec...
Spokojny, narastający dźwięk rozpoczyna „A Strange Day”, minimalnie szybszy od kilku wcześniejszych, jednocześnie, w pewien sposób kojący. Podszyta niepokojem partia gitary elektrycznej, która czai się przez pół utworu, ostatecznie rozładowuje napięcie pod jego, jakby urwany koniec. Ponure dźwięki klawiszy otwierają „Cold”, najbardziej nowofalowy utwór na płycie. Kompozycja utrzymana w umiarkowanym tempie, w której dają się słyszeć aż dwie partie instrumentów klawiszowych naraz. Moim zdaniem, to utwór o miłości. A raczej o zawodzie płynącym z jej niespełnienia. Oszczędny wokal Smitha podkreśla tylko zobojętnienie bohatera utworu – to człowiek zrezygnowany, pozbawiony wszelkich złudzeń. Gotowy na ostateczność.
Utwór tytułowy rozpoczynają niezrozumiałe, nałożone na siebie rozmowy. Niepokojące dźwięki klawiszy, powtarzające się jak mantra prowadzą do głównej linii melodycznej. Przyznam szczerze, że nie słyszałem równie przerażającej melodii. Wyjęte żywcem z horroru brzmienie klawiszy, mocna, czysta perkusja, przesterowane gitary i cały czas nawracające fragmenty niezrozumiałych słów. Wokal Roberta Smitha pojawia się dopiero w połowie utworu, brzmi jak krzyk z oddali, niejednostajny i ekspresyjny. Na zmianę, wściekły i pokorny. O dziwo, utwór kończy optymistyczne przesłanie tekstu, mianowicie „Muszę walczyć z tą chorobą”.
Jak
dobrze wiemy, Robert Smith, ze swoją chorobą wygrał. Do dziś,
dzielnie stoi na czele The Cure. Jednak, po premierze „Pornography”
nie było tak wspaniale. Nie dość, że płytę oceniono raczej
chłodno, to jeszcze zespół zaczął się rozpadać i ostatecznie
przestał istnieć na kilka miesięcy. Zaryzykuję, że „Pornography”
to szczyt możliwości zespołu. The Cure nigdy później nie nagrali
tak niespokojnego, intrygującego i ociekającego mrokiem i
beznadzieją albumu, który na docenienie musiał poczekać kilka
lat. Z resztą, The Cure również od razu wielkiego sukcesu nie
odniosło. Wystarczy wspomnieć, że dopiero po pięciu latach od
„Pornography”, zespół Roberta Smitha wydał album, który
mógłby się jej równać. Jednak było to już w tym wcieleniu The
Cure, w którym Robert Smith wiedział, do czego służy zestaw do
makijażu, jak tapirować włosy i przy okazji, przerzucić się na
pisanie bardziej przystępnych numerów. Pamiętajcie, ci sami
goście, którzy nagrali „Pornography”, stworzyli także „Friday
Im in Love” albo „Just Like Heaven”. Zdolni, nieprawdaż?
btw, Happy Halloween :)
ŹRÓDŁA:
- wiedza i odczucia własne
- okładka ( https://img.discogs.com/B_-K0gWvPiUIlrpgyiC-eqqQLFA=/fit-in/600x600/filters:strip_icc():format(jpeg):mode_rgb():quality(90)/discogs-images/R-222374-1335558134.jpeg.jpg )
Komentarze
Prześlij komentarz