„Głośne Pożegnanie Cichego Geniusza” - George Harrison - „Brainwashed” (2002)
Dawno, dawno temu (czyli w latach 60 ubiegłego wieku), gdy muzyka rockowa dopiero się rodziła, w Liverpoolskim klubie The Cavern, zagrało czterech, młodych chłopaków. Po małej modyfikacji w składzie, czwórka Lennon, McCartney, Harrison i Starr, w przeciągu 9 lat podbiła świat. Jako The Beatles, stworzyli do dziś cytowane arcydzieła muzyki... wszelakiej! O „Bitelsach”, jak już wspominałem przy okazji recenzji ostatniej, jak na razie płyty Paula McCartneya, napisano już wszystko i nie ma sensu silić się na coś odkrywczego. Solowe kariery eks Bitli nie wyglądały już tak obiecująco.
Wróćmy na chwilę do czasów Fab Four - George'a Harrisona najprościej określić można jako szarą eminencję The Beatles. Ten wyjątkowo utalentowany muzyk, nie był w stanie rozwinąć swojego potencjału w pełni, pozostając członkiem Bitelsów. Kompozytorska dyktatura spółki Lennon-McCartney, pozostawiała Harrisonowi i Starrowi bardzo mało miejsca. George posiadał jednak znacznie większy od Ringa (który w latach „Bitelsowskich” napisał zaledwie dwie piosenki), talent do pisania chwytliwych numerów. Statystyki jednak są bezlitosne – na blisko dwieście utworów, wydanych pod szyldem The Beatles, autorstwo Harrisona widnieje przy dwudziestu dwóch. Z tego właśnie powodu, to Harrison mógł odetchnąć najgłębiej, kiedy zespół się rozpadł.
Złożony w większości z odrzucanych przez Lennona i McCartney'a utworów, album „All Things Must Pass” był pierwszym numerem jeden, na listach przebojów byłego Beatlesa. Jego kolejne, solowe płyty wydane w latach 70, zazwyczaj lawirowały w okolicach rocka. Lata 80 to już nieco bardziej popowe brzmienie, choć trzeba także pamiętać, że w tej dekadzie Harrison założył bluesową supergrupę Travelling Willburys, z którą to wydał dwa albumy. W latach 90, większość czasu Harrisona pochłaniały pracę nad „Antologią” The Beatles i omawianym dziś albumem. „Brainwashed” niestety Harrison nigdy nie ukończył. Najpierw zaatakował go rak, a potem chory psychicznie włamywacz. Wszystko to doprowadziło do śmierci George'a 29 listopada 2001 roku.
Nieukończonym albumem, zajął się syn Harrisona – Dhani wraz z Jeffem Lynne'm, producentem i muzykiem, filarem Electric Light Orchestry. Na pośmiertny album byłego Beatlesa złożyło się dwanaście spokojnych utworów, utrzymanych w blues-rockowym klimacie. Znakiem rozpoznawczym Harrisona są oczywiście gitarowe slide'y, które pojawiają się w każdym utworze. Mniej tu natomiast instrumentów orientalnych. Na całej płycie dominuje raczej wyciszający, błogi nastrój.
Recenzja, którą za chwilę przeczytacie jest prawdopodobnie jedyną recenzją „Brainwashed”. Napisaną po polsku.
Album otwiera pełen energii utwór „Any Road”. Na poły akustyczna, garściami czerpiąca z bluesa z pięknymi partiami gitary slide, kompozycja, swego czasu nominowana była do nagrody Grammy. W tekście, którego autorem jest Harrison, pojawia się obecny w klasycznym bluesie, motyw drogi. W tle, brzdąka natomiast ostatnia, wielka fascynacja muzyka – ukulele. Kolejna pozycja kryje się pod dziwnym tytułem „P2 Vatican Blues (Last Saturday Night)”. Sam utwór to niespełna trzyminutowy bluesik, który równie dobrze, co na „Brainwashed”, zadomowiłby się na poprzedniej, wydanej jeszcze za życia Harrisona płycie „Cloud Nine”. Wstęp do „Pieces Fish” przypomina...szanty. Z czasem jednak, utwór zyskuje nieco bardziej gitarowego charakteru. Ogółem, „Pieces Fish” jest raczej niespieszną i spokojną kompozycją, momentami nużącą. „Looking For My Life” to ukłon w stronę końcówki lat 80 i wspomnianej już dziś, płyty „Cloud Nine”. Bardzo „ejtisowa gitara” jest głównym napędem tej melodyjnej, utrzymanej w umiarkowanym tempie, kompozycji. W tle, oczywiście brzdąka sobie gitara akustyczna. Dźwięki ukulele i gitary akustycznej rozpoczynają utwór „Rising Sun”. Utrzymany jest on w podobnych klimatach, co poprzednie kompozycje. Umiarkowanie szybki, oparty na brzmieniu instrumentów akustycznych i gitary slide' „Rising Sun” spokojnie sobie płynie. Wokal Harrisona, jak zwykle jest nienachalny i z miejsca wpadający w ucho. Nie ma już w sobie, niestety tej dawnej siły, znanej chociażby z „My Sweet Lord”. Popisem umiejętności Harrisona-instrumentalisty jest, pozbawiona wokalu kompozycja „Marwa Blues”. Urokliwy dźwiękowy pejzaż, który przerywa nieco nużącą atmosferę pierwszej połowy albumu. „Stuck Inside a Cloud” to mój prywatny faworyt z „Brainwashed”. Składa się na to: doskonała melodia, „łkająca” gitara i genialnie dopasowany do utworu wokal. Spokój, w przypadku tego utworu nie nudzi, staje się wręcz integralną częścią całej konstrukcji tej kompozycji. W opozycji do sielskiego brzmienia utworu, stoi dość gorzki, autobiograficzny tekst. Osobiście, odczytuję go jako świadome żegnanie się z życiem ziemskim. Nadzieję, którą „Stuck Inside a Cloud” epatuje, tłumaczę sobie faktem, że Harrison był osobą głęboko wierzącą. Był więc przekonany, że koniec życia na ziemi, nie oznacza końca życia w ogóle.
„Run so Far”, to utwór pierwotnie napisany przez George'a dla Erica Claptona. Harrison jednak zarejestrował własną wersję. Nie wybija się ona przed szereg pozostałych utworów – spokojne, akustyczne granie, ozdobione oszczędnym wokalem George'a. Znalazło się tu także miejsce, dla nieoczywistej melodii. „Never Get Over You” to kolejny utwór pożegnalny – tym razem, dedykowany żonie muzyka, Olivii. Wolna, niespieszna kompozycja, zawierająca kilka pięknych partii gitary slide roztopi niejedno serce.
Uroczym i lekkim utworem jest króciutki, akustyczny „Between The Devil & The Deep Blue Sea”. Jednym słowem – piosenka ogniskowa, łatwa i przyjemna. Sielski, akustyczny klimat kontynuuje „Rocking Chair in Hawaii”. Nie podoba mi się tu natomiast wokal, który celowo został „wymiączany”, przez co jest nieco odpychający. Album zamyka utwór tytułowy, który już w pierwszych sekundach wnosi więcej energii, niż pozostałe dziesięć utworów razem wziętych. Również ekspresyjny wokal Harrisona, działa na plus tej kompozycji. Do tego, otrzymujemy tu bezlitośnie melodyjny refren. Na pianinie przygrywa tu sam Jon Lord, legendarny klawiszowiec Deep Purple. W utworze, znalazło się także miejsce na fragment słowa mówionego. Recytuje je niejaka...Isabela Borzymkowska. Niestety, nawet internet nie wie, kim jest i skąd wzięła się, na płycie George'a Harrisona, nasza krajanka. „Brainwashed” to także subtelny ukłon w stronę ukochanej, przez Harrisona muzyki indyjskiej. Pod koniec, utwór zmienia się w pieśń Hare Kryszny, rockowe instrumentarium ustępuje brzmieniu tabli i sitaru. Dźwiękami tychże instrumentów, utwór się kończy. Wraz z nim, cały album
Umierający Harrison, dał światu jedną z najpiękniejszych, solowych płyt w karierze. Można oczywiście się czepiać tego, że większość utworów to spokojne, akustyczne ballady, jednak to właśnie w nich odnajdziemy ostatnie słowa, które chce do nas skierować artysta. „Brainwashed” to album dobry, niepozbawiony oczywiście wad. To pożegnanie muzyka wszechstronnego, przeczuwającego nieuchronny koniec. Przyjmuje go jednak z pewną radością, tak jak my, z uśmiechem przyjmujemy jego muzykę, która na zawsze stworzyła pomnik George'a Harrisona trwalszy, niż ze spiżu.
Harre
Kryszna, George!
ŹRÓDŁA
- Okładka ( https://img.discogs.com/f5cSXhRLbFUR5GsxaZHYGD02D7I=/fit-in/600x594/filters:strip_icc():format(jpeg):mode_rgb():quality(90)/discogs-images/R-9241338-1477215120-5554.jpeg.jpg )
- Wiedza i odczucia własne
Komentarze
Prześlij komentarz