„Małe Szczęścia” - The Beatles - „Let it Be” (1970)
The Beatles, odkąd tylko ich poznałem, byli dla mnie wielkim fenomenem. Ewolucja, jaką przeszedł ten zespół od jego początku, oficjalnie datowanego na 1960 do końca, tego ostatecznego w 1970, jest oszałamiająca. Zespół czterech chłopaków, zaczynających od głupawych piosenek o miłości, poruszył w swojej późniejszej twórczości wszystko, dosłownie, wszystko. Przytaczać? Proszę bardzo: brzmienia orkiestrowe w „A Day In the Life”, instrumenty smyczkowe w „Eleanor Rigby”, podwaliny punka w „Helter Skelter”, koncept album (Sierżant Pieprz), muzyka indyjska, wzruszające, łzawe ballady... i to wszystko w 5 lat.
W momencie, kiedy Beatlesi nagrywali (nawet jeszcze o tym nie wiedząc, roboczo materiał nazywał się „Get Back”) „Let it Be”, zespół był praktycznie skończony. O kłótniach, które trawiły zespół podczas sesji nagraniowych krążą już legendy. Materiał, który powstał w tej, cytując Lennona „piekielnej” atmosferze, przeleżał sobie na półce rok. Kilka miesięcy po nieudanych sesjach, zespół zebrał się ponownie. Efektem tego spotkania okazała się, moim zdaniem najlepsza płyta The Beatles, czyli „Abbey Road”. Wkrótce potem, odszedł najpierw Lennon, a nieco ponad rok później McCartney.
Materiał z sesji „Get Back”, po odleżeniu swojego czasu, trafił w ręce Phila Spectora. Producent miał nieziemsko trudne zadanie. Wybrać co lepsze momenty pełnych napięcia sesji, wyprodukować i wydać. Jednak Phil Spector z czasem pomyślał, że jest drugim George'm Martinem i może „zająć się” tym albumem po swojemu. Mówiąc o „zajmowaniu się” mam na myśli „zrobić po swojemu”, ignorując nawet uwagi McCartneya, co do brzmienia jednej z jego kompozycji.
Jeszcze
w trakcie sesji nagraniowych, zespołowi przyświecała jedna idea –
ma być jak za dawnych lat. „Get Back” miało stanowić powrót
do korzeni, tych rdzennych, rockowo-popowo...nawet trochę
skifflowych. I rzeczywiście, jest. Czas trwania albumu to skromne,
jak na dzisiejsze czasy 35 minut, a żaden utwór nie przekracza 5
minut.
Efekt jest...zadowalający. Wielka szkoda, bo „Let
it Be” mogło być ostatecznie bardzo dobrym albumem. No... a nie
jest. Słuchając tej płyty, nie można pozbyć się wrażenia, że
to kompilacja - utworów dobrych, bardzo dobrych z kompletnie
niepotrzebnymi, naciąganymi wypełniaczami. Wybaczcie, ale taka jest
brutalna prawda – produkt ostatecznie wydany jako „Let it Be”
to składanka tego, co wypluł z siebie obumierający zespół.
Paradoks Beatelsów polega jednak na tym, że nawet
ich...najdziwniejszy (no, może poza „Yellow Submarine”) album
jest tak dobry, że niektóre, inne kapele dałyby się za niego
pokroić. Kolejnym zarzutem do „Let it Be” jest nieumiejętne
rozstawienie utworów – takie rzędu niszowej kompilacji,
przypadkowe i bezsensowne. Dziwacznym, moim zdaniem posunięciem jest
także włączenie dialogów, nagranych podczas sesji do właściwych
utworów. Niby nadaje to klimatu i autentyczności, ale z drugiej
strony, czasem zwyczajnie wkurza.
Niewątpliwie, najwyraźniejszą postacią na płycie jest Paul McCartney. W większości kompozycji, słyszymy właśnie jego wokal. Lennon, do „Let it Be” przyłożył się najsłabiej, tworząc, na dobrą sprawę dwa, przeciętne utwory. Jedną staroć, Lennon odkopał, jeszcze z czasów The Quarrymen. Kilka rzeczy napisał sam McCartney, ale podpisał jako „Lennon-McCartney”, bo tak tradycja zespołowa każe. Ringo to Ringo. On po prostu grał na perkusji. Najtrudniej ocenić wkład Harrisona. Na „Let it Be” weszły dwa jego utwory, urokliwe, ładne ale jakieś takie mało porywające. Dzięki „Antologii” Beatlesów wiemy, że McCartney i Lennon odrzucili, między innymi jego utwór „All Things Must Pass”. Tym lepiej dla samego Harrisona, który napisał kilka innych utworów, już z myślą o solowym albumie. George podszedł do sprawy w taki sposób – wiedział, że zespół jest już skończony, więc zagrał cokolwiek. Dobrym krokiem, było także zwerbowanie do studia, w charakterze muzyka sesyjnego Billy'ego Prestona – czarnoskórego klawiszowca, który przyjemnie uzupełnia tło, z rzadka wychodząc na pierwszy plan. Jego obecność z pewnością była powiewem świeżości, wymianą powietrza w dusznym studio.
Album
otwiera przyjemny, folkowy kawałek „Two of Us”. Prościutka i
ładna melodia spokojnie sobie płynie, przez trzy i pół minuty.
Wokale McCartney'a i Lennona, oczywiście perfekcyjnie się tutaj
mieszają. Bardzo dobry jest tu także refren. Co ciekawe, utwór nie
zawiera partii gitary basowej. Jej linię, na gitarze elektrycznej
odtworzył George Harrison. Lennon z McCartney'em grają sobie tutaj
na gitarach akustycznych, Ringo bębni, a pod koniec nagrania ktoś
gwiżdże.
Następnie
słyszymy głos Ringo Starra – prosi, by zespół nie zaczynał bez
niego (bo sobie chłopina papieroska popalał, a reszta chciała już
grać). „Dig a Pony” jest utworem nieco bardziej „elektrycznym”
od poprzednika. Lennon wprost nazywał go „małym śmieciem”.
Stworzył go dla swojej przyszłej żony, Yoko Ono. Utwór, prócz
krzyczanych refrenów i fajnie rosnącego przed nimi napięcia,
zawiera także krótką solówkę na gitarze – zasługa Harrisona.
Nagranie, które zamieszczono na „Let it Be” zarejestrowano
podczas słynnego koncertu na dachu budynku wytwórni Apple. Studyjna
wersja, jest dostępna na trzeciej części „Antologii”. Powrotem
do akustycznego brzmienia, jest kolejny utwór Lennona, bodaj
najciekawszy z całego zestawu - „Across The Universe”. W
odbiorze tej oszczędnej, akustycznej ballady przeszkadzają trochę
tandetne chóry, dodane przez Spectora i dziwne, „złałowane”
gitary. Chociaż... w sumie nie są one nawet takie złe, utwór
kojarzy mi się z nieśmiertelnym „Strawberry Fields Forever”, a
tam były mocniejsze eksperymenty. Ogólnie, jak dotąd najlepszy
utwór z „Let it Be”.
Kolej na jeden z dwóch na płycie
utworów Harrisona - „I Me Mine”. Szybki, gitarowy utwór,
aranżem zwiastował trochę to, co usłyszymy na jego pierwszej,
solowej płycie. Charakterystyczny, wysoki wokal George'a bardzo
dobrze, wbrew pozorom zgrywa się z dodanymi przez Spectora chórkami.
„Dig It” wzbudza uśmiech politowania, to jeden z przykładów
tworów zupełnie zbędnych – ot, 50 sekund skandowania przez
Lennona jakichś dyrdymałów, na tle mało ciekawej muzyki. Zupełnie
psuje nastrój, w który wprowadza utwór tytułowy. Piękna, oparta
na pianinie i wzruszającym wokalu McCartneya kompozycja to epitafium
całego zespołu. Opowieść o cichej nadziei, nacechowanej jednak
smutkiem, niepewnością i żalem. „Let it Be” zawiera także
jedno z najlepszych, gitarowych sol Harrisona w karierze. Nie
rozumiem, dlaczego wersja singlowa, jak i ta, na „Let it
Be...Naked” zawiera jego skróconą wersję. Tak wzruszającej i
dramatycznej partii gitary, nikt wcześniej ani później w The
Beatles nie popełnił. Przesłanie płynące z utworu, jest proste –
rozstajemy się, niech będzie, jakoś damy sobie radę.
Zdecydowanie, jeden z najpiękniejszych utworów Beatelsów w ogóle.
Niestety, znów kolejny zbędny twór, tym razem w postaci
akustycznej, bezsensownej „Maggie Mae” skutecznie psuje piękną
atmosferę, którą wytworzył utwór tytułowy.
Dalej jest nieco lepiej - „I've Got a Feeling” to energetyczna, bardzo gitarowa kompozycja. Łączy w sobie wpływy zarówno bluesa, jak i hard rocka. Wściekły wokal McCartney'a i doskonałe partie gitary Harrisona, sprawiają, że „I've Got a Feeling” to jeden z lepszych utworów na „Let it Be”. Kontrastem dla mocnego wokalu Paula, jest oszczędny głos Lennona, który pojawia się w drugiej części kompozycji. Wersja, którą usłyszymy na „Let it Be” została zarejestrowana podczas „dachowego” koncertu The Beatles, który to miał miejsce 30 Stycznia 1969 roku. Wersja studyjna znajduje się na „Antologii 3”. „One After 909” to wspominany na początku recenzji staroć. Lennon napisał ten utwór jeszcze za czasów The Quarrymen. Sam kawałek to stary, dobry rock and roll, spod znaku chociażby Chucka Berry'ego czy Little Richarda. Utwór zarejestrowano na „dachowym koncercie”.
Najbardziej kontrowersyjną pozycją na albumie jest „The Long and Winding Road”. McCartney założył sobie, że będzie to skromna ballada, opierająca się na pianinie i wokalu. Niestety, Phil Spector dorzucił tutaj, w hojnym darze 36 osobową orkiestrę i 14 głosowy, damski chórek. Przyznam szczerze, że wersja pozbawiona „Spectorowskich upiększeń” jest o niebo lepsza, wszystkie te dodatki odbierają tej kompozycji najważniejszą cechę wszystkich, Beatelsowskich przebojów – prostotę i melodię. Naprawdę, ciężko skupić uwagę na emocjonalnym głosie McCartneya, kiedy ze wszystkich stron atakują nas brzmienia orkiestry symfonicznej. To zwyczajnie tu nie pasuje. „For You Blue” to przyjemna i melodyjna kompozycja Harrisona. Płynie sobie i nikomu nie przeszkadza. Tak naprawdę, jedyną wartą uwagi rzeczą jest udział gitary hawajskiej, którą obsługuje tu John Lennon. I trzeba przyznać, wychodzi mu to całkiem dobrze. Album zamyka jedna z ciekawszych pozycji - „Get Back”. Na początku znów słyszymy jakieś rozmowy między członkami zespołu, następnie wlatuje nośny riff i mocny wokal McCartney'a. Tego właśnie potrzebowaliśmy – marszowy rytm i przyjemny refren są znakami rozpoznawczymi „Get Back” Kompozycję ozdabia także króciutkie solo na gitarze, zagrane przez Lennona. Swoją obecność zaznacza tu także Billy Preston. Utwór zarejestrowano, jak kilka wcześniejszych podczas koncertu Beatelsów na dachu wytwórni Apple. Ostatecznym zakończeniem zarówno „Get Back”, jak i albumu jest ikoniczny żart Lennona, wypowiedziany pod koniec tego niezapowiedzianego eventu („Dziękujemy i mamy nadzieję, że przeszliśmy przesłuchanie”). I to tyle, finałowy album największego zespołu wszech czasów właśnie się skończył.
„Let it Be” jawi się jako obraz zespołu pogrążonego w konflikcie, jednak mimo wszystko, pomimo coraz bardziej dzielących ich różnic, potrafili znaleźć wspólny język i nagrać kilka, wartościowych utworów. Materiał został niestety skrzywdzony – przez samych Beatlesów i Phila Spectora. Ci pierwsi, zwyczajnie się nie przyłożyli. U McCartney'a zaczynał się już wtedy jego kryzys emocjonalny, Lennona Beatelsi totalnie już nie obchodzili, Harrison miał już materiał na solową płytę i po latach odrzucania jego pomysłów, zostawił dla siebie to, co najlepsze. Ringo po prostu grał, co mu każą. Wszystko to, umożliwiło Spectorowi przejęcie kontroli nad całym projektem – za wszelką cenę chciał udowodnić, że jego wizja jest tą najlepszą. Niestety, jak pokazał czas, był w błędzie.
Pełnię potencjału, jaki drzemał w „Let it Be” świat poznał dopiero po 33 latach, gdy w 2003 ukazał się „Let it Be...Naked”, czyli wersja bliższa wizji McCartney'a. Pozbawiona zbędnych, producenckich ozdóbek Phila Spectora. Album niestety nie trafił w swój czas – wydano go zaledwie dwa lata po śmierci George'a Harrisona, choć podobno George zdążył jeszcze wyrazić zgodę na powstanie wersji „Naked”. Zawiera ona logiczniejszy układ utworów, dzięki czemu bardziej przypomina album, niż kompilację. Poza tym, dorzucono tam genialne, singlowe nagranie „Don't Let Me Down” (nadal nie jestem w stanie pojąć, dlaczego piosenka nie weszła na oryginalne wydanie z 1970), a także kilkunastominutowe nagranie skrawków różnych utworów, nazwane „Fly On The Wall” - brzmi to jak nieudane dziecko kilku demówek z „Antologii” i Medley'a z „Abbey Road”, bardziej ciekawostka, aniżeli utwór. Na „Let it Be...Naked” nie weszły natomiast krótkie przerywniki zawarte na oryginalnej wersji - „Maggie Mae” i „Dig It”.
Puszczając wodzę fantazji, widzę „Let it Be” jako właśnie wersję „Naked”, gdzie prócz „Don't Let Me Down”, Harrison dorzuca „All Things Must Pass”, a McCartney „Maybe I'm Amazed”. Wtedy album byłby naprawdę świetny. Tymczasem, największy zespół świata, pożegnał się ze słuchaczami albumem tylko bardzo dobrym - „Let it Be” okazało się być mocno zachrypniętym, łabędzim śpiewem.
ŹRÓDŁA:
- Okładka ( https://img.discogs.com/6oc0h3JrFPcNDjhUq9DO3EIR1qU=/fit-in/600x600/filters:strip_icc():format(jpeg):mode_rgb():quality(90)/discogs-images/R-377554-1340355126-1714.jpeg.jpg )
- Wiedza własna plus film ( https://www.youtube.com/watch?v=21lyAtHCe9g )
Komentarze
Prześlij komentarz